Największy tłok był dokoła pierwszego ze straceńców; był to mąż wieku równego Dyzmie, ale — większą widocznie znękany katuszą — więcej się chylił ku ziemi. Krzyż przygniatał mu barki i pętał stopy, a kilkakroć nawet o ziemię go obalił. Mimo to ów męczennik niósł brzemię swe z taką godnością, jakby cały świat na krzyżu tym się wspierał. Choć twarz miał zwalaną od pyłu i potu, a obrzękłą i posiniałą od ran i razów, to jednak czarująca uroda jego rysów przykuwała oczy pospólstwa.
Pociągnięty powszechnem zaciekawieniem, zatrzymał Dyzma wzrok na współtowarzyszu. I dziwo! w duszę jego, tego zatwardziałego złoczyńcy wstępować poczęły nieznane mu dotąd uczucia. Zadrgała w nim litość. Człowiek ten poruszył w nim serce — po raz pierwszy w życiu.... On, który już zgóry śmierci był przeznaczony i którego raczej dobić należało, niż żałować. I cóż go łączyło (myślał Dyzma) z tym człowiekiem, że on właśnie stanowił dlań wyjątek z pośród tych, których li tylko za bydło rzeźnicze uważał? Nie umiał sobie tego wytłumaczyć... Wiedział jedynie, że mąż ów jest mu oddawna znajomy, niby zażyły druh jego dzieciństwa — atoli, gdzie go widział i wśród jakich okoliczności, nie mógł sobie przypomnieć. Bił się z myślami, chcąc sobie rzecz
Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/68
Ta strona została przepisana.
— 66 —