Słońce ogromne, rozognione blaskiem rażącym, staczało się z wyniosłości niebios, zachodziło za krawędź widnokręgu tak powoli, jakby miało jakąś przyczynę, by się ociągać, jak gdyby je coś powstrzymywało... Snać żal mu było opuszczać tę ziemię, na której przebywało czas tak krótki, że nie zdążyło jeszcze jej się napatrzyć, ni łez wysuszyć; taki dziwny rumieniec powlekał jego oblicze, iż się zdawać mogło, iż to oblubieniec, niechętnie przymusowi okrutnemu ulegając, z oblubienicą się żegna. Ostatni pocałunek warg jego różanych spoczywał na jej skroniach, a ziemia w niemym szczęścia zachwycie oddychała urokiem i przedsenną rozkoszą. Ciało jej wdzięczne ustroiły drogocenne skarby — podarki oblubieńca: oto mieniąca zasłona, z czerwieni zórz utkana, oto złote hafty szklistych promieni, a tam dalej zwiewna oparów szata, błękitem wody bramowana — wszystko to kładło się na jej kibić, na łonie, na szyi i na włosach falistych, otaczając powabem niezwykłym tę gwiazdę błędną, która wprawdzie jest jedną z najmniejszych w gronie swych towarzyszek niebieskich, ale przez Stwórcę
Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/7
Ta strona została przepisana.