śliwego, który właśnie otworzył powieki, tak iż wzrok jego zetknął się ze wzrokiem Dyzmy. Dyzma nie rozumiał co się z nim dzieje. Czuł jakąś radość i błogość; zdawało mu się, że jest jeszcze niewinnem dziecięciem, na które patrzy z miłością i przywiązaniem kochająca matka. W sercu jego zakipiało pełno myśli i popędów, dawno już wystygłych... Ów zatwardziały złoczyńca począł płakać jak dziecię.
W stanie takim nie odczuwał nawet jak zdarto zeń odzienie i ostremi gwoźdźmi przybijano go do drzewa sromoty. Boi dal mu się we znaki dopiero wtedy, gdy podniesiono krzyż wgórę. Wówczas przejęły go targające kurcze, iż począł wić się i szamotać a na usta cisnęły się już wyrazy bluźniercze. Jednak odchyliwszy wbok oblicze zetknął się znowu z łagodnem i słodkiem wejrzeniem towarzysza męczarni. I słyszał jak mąż ów przemawiał do niewiasty i młodzieńca, stojących pod krzyżem i płaczących. Słowa to były pocieszenia i ufności w miłosierdzie Boże, a głos przemawiającego był tak prosty i szczery, jaki słyszy się tylko z ust ludzi, brzydzących się kłamstwem i zbrodnią. Dyzmie przemknęło się przez myśl:
— Niepodobna, by mąż ten miał być zbrodniarzem. On sprawiedliwy i cierpi bez winy...