twarz lubego księżyca, ale i mnie i napastników ogarnął nagły śmiech. Bo oto przede mną stał wachmistrz Machnik, a obok niego prowiantowy Kordowski i kilku innych ułanów pierwszego szwadronu ułanów, z któremi niegdyś piłem „bruderszaft“ w Ufie.
— No wachmistrzu! — odezwałem się — nie spodziewałem się po tobie, że mnie po przyjacielsku chcesz tak pospiesznie do raju wyprawić. Czemu to wziąłeś mnie za bolszewika?
— Naopowiadał mi o tem gospodarz tutejszej chaty. Przyleciał do mnie wystraszony i dalej bajdurzyć, że u niego przebywa jakiś podejrzany zbrojny człowiek w ruskim szynelu... buńczuczny i wąsaty... co w nocy nie śpi, tylko przez okno okolicę obserwuje, zapisuje sobie coś na różnych świstkach papieru, a raz nawet głośno krzyknął, że chce stąd wypędzić wszystkich „białych“ i że ich przeklina. Wogóle wymalował cię jak djabła.
Kiedy nazajutrz przybyła na miejsce kompanja, opowiedziałem całe zajście Olbrychtowi, dodając:
— Widzisz, bracie, że nietylko ty jeden widziałeś śmierć na własne oczy.
— Żebyście tylko, bracie plutonowy, naprawdę z nią się nie spotkali. Szkodaby was było, boście młody i chłop z wiary... a przytem winniście mi dwadzieścia rubli.
— Czekaj na nie, aż nam żołd wypłacą — odpowiedziałem.