do Quo vadis... siedziałem cały dzień nad robotą... Z Połanieckimi dobijam i piszę już ich lżej, na co czas, bom się przepracował, uwzględniając warunki... Odczyt dla górali przyniósł mi ten dobry rezultat, żem się przekonał, iż mnie koń zwany Quo vadis z siodła nie wyrzuci... O Połanieckich piszę do Bogusławskiego...
W parę dni później (19 września )donosi Henkielowi o terminie:
Skończę w przyszłym miesiącu... Jeżeli się myśli o stronie tylko artystycznej... dla zysku nie przedłużyłbym powieści ani o jedną literę...
Jednocześnie wraca dawny pomysł — komediowy:
Z różnych figur i ustępów Połanieckich można by wykroić komedię. Wtedy myślę o Lubowskim...
Tym razem już obietnice nie są próżne. Istotnie powieść dobiega końca; pod koniec września (25 IX) autor komunikuje:
Mimowoli — ale zupełnie mimowoli — ściągam sznurki powieści, by ją zamknąć, jak kapciuch, jak najprędzej. Skończyłbym w tym miesiącu, gdybym miał więcej dni przed sobą. Skończę jednak niezawodnie w październiku... całość będzie wynosiła 30 arkuszy druku, może i kilka kartek...
Dotrzymał słowa. Oto dn. 26 października donosi o zakończeniu powieści, zaznaczając, że jest z niego i z tytułu kontent:
Usprawiedliwiłem tytuł, który Bogusławski zostawił przez pomyłkę, bo ja chciałem, żeby był “Stanisław Połaniecki”. Może to nawet lepiej, bo daje to książce większą doniosłość społeczną.
Ogarniając dokonane już dzieło, autor pisze o nim:
Jest w całości kupa stronic i kupa indywiduów. Nazywam te figury indywiduami, bo jednak żyją swoim życiem i stoją na własnych nogach...
W tych figurach, jak wspominałem, publiczność warszawska dopatrywała się portretów różnych osób rzeczywistych, a złośliwi ludzie szerzyli na ich temat przeróżne plotki — które, jak wspomniano, nie mało przyczyniły się do przykrych dla autora komplikacji osobistych. Bolał nad tym Sienkiewicz głęboko — ale daleki był od wszelkiej mściwości, wszelkiego uprzedzenia czy obmowy; przeciwnie, okazał w stosunku do szkalujących go ludzi imponującą szlachetność, dobroć i wielkość serca. Te wielkie zalety, tę prawdziwie wzniosłą i chrzecijańską postawę okazywał jeszcze niejednokrotnie względem źle życzących i szkodzących mu jednostek [...] że za napaści, za p[...]nie jego czci odpłacał się tym ludziom — pomocą materialną, posyłaną im tak cicho, iż nigdy nie wiedziała lewica, co daje prawica.
Przedwczesną dziś rzeczą byłoby ogłaszanie bliższych szczegółów, więc wracając do ściślejszego tematu, poprzestanę jedynie na przytoczeniu urywków tych listów, gdzie jest mowa o galerii “figur” czy indywiduów, włączonych do omawianej przez nas powieści; oto co pisze autor w cytowanym już powyżej liście (25 IX):
Co do podobieństwa figur... Od tego do portretowania kogoś daleko; nigdym tego nie robił i nie będę. W tym wypadku... figura pani Broniszowej jest przeze mnie zmyślona... Ludzie szukaliby portretów. Wie Pan zresztą, kto jest fizycznie trochę portretowany. Oto Marynia Połaniecka. Z tego bierz Pan miarę moich sposobów; miary ludzkich języków dawać nie potrzebuję. Że pewna ilość ludzi łże, z tego nie idzie, żeby nie wolno było powieściopisarzowi stworzyć postaci łgarza lub łgarki. Jest w tym wszystkim jednak coś charakterystycznego. Ja tworzę tego rodzaju postać — a ludzie mówią: Oho, to nie może być kto inny, tylko XX...
Do sprawy tej wraca jeszcze Sienkiewicz w liście z 5 października, pisząc a propos Broniszowej:
Możem się nie ustrzegł, żeby analogie całkiem uniemożliwić... Ja potrzebowałem dramatu w powieści, a obok tego tła dla Maryni, na którym jej dusza odbijałaby się z tym większą jasnością. Takim tłem mogły być kobiety lekkie, próżne, kokietki, kłamliwe. Zróbże Pan takie, żeby nie mówiono: to ona...
Już koniec pisania... “Kolosalne zmęczenie” — świadomość, że trzeba będzie wypocząć gruntownie, zanim przystąpi się do tworzenia systematycznego nowej powieści — postanowienie, by “przez dwa tygodnie tylko czytać, a nic nie pisać” — poczucie dziwnego odprężenia: “ustała pobudka, jaką miałem w Połanieckich”. Ale jeszcze z powieścią swą autor się nie rozstaje. Jeszcze “łowi uchem ostatnie znikające tony”. Najpierw spogląda sam w siebie:
A teraz mam głównie tę pociechę, że książka to jest jednak czyn literacki, społeczny...
Potem ogólne spojrzenie na treść ukończonego dzieła, na jego dążność i zamierzenie:
Chciałem wywołać wrażenie wsi i ciszy i do pewnego stopnia udało mi się, jak widzę w druku...
Ale w druku dostrzega i usterki, które podczas pisania uchodziły jego uwagi. Wylicza zmiany, jakie poczynił w opracowaniu książkowym:
Jedną na samym początku, polegającą na tym, że Połaniecki, nim wrócił z zagranicy, był już wspólnikiem domu, który przed tym prowadził sam Bigiel...
Po tym koncept o Lolu w spirytusie wyrzuciłem, bo podobno zużytkował go gdzieś, lub może wymyślił Alfons Carr — nic o tym nie wiedziałem i wziąłem jako anegdotę kursującą. Obejdzie się bez niego...
O tych zmianach — i zapewne innych, ustnie omówionych — Henkiel musiał wiedzieć koniecznie zawczasu, bo nie kto inny, ale on sam przecie miał prowadzić książkową korektę. Książka już była gotowa do druku — nie miała marudzić tak długo, jak w odcinkach. Już autor nie był zmuszony w nią wkładać swego bólu serdecznego — i swego trudu nie zawsze powetowanego — i swoich rozgoryczeń. To wszystko zostało daleko, poza nim... Także i te ludzkie małostki, które ślad swój w powieści wycisnęły. Wielki artysta postąpił wyżej — tam gdzie go czekał trud większy i czyn wspanialszy. — Quo vadis...