puszczał, kradnąc na ten cel po straganach łokciową bibułkę do machorki.
— O! już po kilkakroć żniwa odbywały się na tych polach, od czasu gdym ojczyznę porzucił — odparłem. Kiedym stamtąd odszedł, byłem mało co większy... może nie, ale za to mało co starszy od tego chłopaka, co nam usługuje.
Chłopak, myśląc, że go wołam, podbiegł z nową czarką herbaty.
— Hm! Hm! — zadumał się znów Sań-fu. — To w waszym kraju, kapitana, też ludzie mają takie domki małe, jak szpaki i tak zawieszone nad wodą?
— Są i tacy... są ludzie biedni i nieszczęśliwi — ale i szczęśliwych znaleźć można. Są i bogaci.
— Aha! rozumiem — jak u nas był Jań-czen w Huo-liań-szy! „Szip-go“ bogaty człowiek! Miał pola czarne i tłuste i ryż mu obradzał... Nam zaś wszystko woda spłukała... Później myśmy od niego ziarna na zasiew pożyczyli — i nie było z czego oddać... A on nam wszystko za to zabrał — chunchuz (rozbójnik) — i do roboty u siebie zapędził... I biczem smagał... a wymyślał... pomstował... css-ha!
Spokojna zazwyczaj twarz przyjaciela Sań-fu nabrzmiała i wykrzywiła się gniewem. Wyglądał, jak tajfun w chwili rozpętania. Wyciągnął pięść przed siebie i potrząsł nią, jakby groził komuś niewidzialnemu...
— Chunchuz! Dom zabrał, krowę, pole zabrał... Szedłem do wielkorządcy Ko-szi. Odprawił mnie z niczem, Czenowi słuszność przyznał!... Niema spra-
Strona:Józef Birkenmajer - Mój przyjaciel Sań Fu.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.
10