Strona:Józef Birkenmajer - Mój przyjaciel Sań Fu.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

bo im pozwalacie robić, co chcą. Nie! u was kobieta nie jest szczęściem domu, nie jest ozdobą, nie jest pożytkiem!
Nie sprzeczałem się ze starym Chińczykiem, choć nie powiem, bym całkowicie podzielał jego zdanie. Wolnoć Tomku w swoim domku — a zresztą tego wieczora miałem myśl zanadto starganą i do dysput niezdolną. Pozatem ferwor rozmówcy nie pozwalał mi wtrącić ani słowa — wolałem słuchać, bo zaciekawiły mnie losy Sań-fu.
— Ona była kwiatem mego domu... — snuł on rzewnie swą opowieść. — Była dobra, bardzo dobra — ło-cho-za hao-tik! (kobieta doskonała). Patrz! dziś Sań-fu ma pod chałatem brudną koszulę, niema komu jej wyprać! i chodaki moje drą się — jak ona je wspaniale umiała zaszywać! Herbatę zawsze najlepszą przyrządziła, zda się, jakby od jej rąk wonny kwiat w dwójnasób zapachu nabierał. Zaś wieczorem po wieczerzy dnia każdego, zanim udaliśmy się na spoczynek, siadaliśmy koło komina, który płonął tak ładnie, iż sam Budda — nie ten złoty był jeszcze, ale inny gliniany — uśmiechał się do jego blasków. Ona brała wówczas w miękkie swe dłonie głowę moją, na łonie swem liljowem ją kładła, rozplatała warkocz mój — i szukała w nim pcheł...
Poskrobał się biedak w podgoloną łepetę, jakby go tam swędziało owo skojarzenie wyobrażeń.
— Jedyna ona była — okiem była w mej głowie. Widzisz, ten chłopak, to po niej — jego mi nie odebrali — ale ją... ją! O niesprawiedliwy Ko-szi! — Cssha!

12