Strona:Józef Birkenmajer - Mój przyjaciel Sań Fu.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

lampjonów. Przy ich świetle zobaczyłem jeszcze inne bałwanki, o których mi dawniej mój grubas opowiadał; teraz jednak po raz pierwszy dostąpiłem zaszczytu, że zostały mi osobiście przedstawione. Z europejskiego przyzwyczajenia przy każdem przedstawieniu składałem szarmancki ukłon, co Chińczyk wziął zapewne za dowód głębokiej czci religijnej, bo poznałem z jego miny, że od tej chwili począł mnie więcej kochać i szanować. To też, po dokonaniu przeglądu złotych potworków, podsunął mi wygodne bambusowe krzesło, i dotykając niemal czołem podłogi oraz wznosząc warkocz w górę lewą ręką, prosił mnie, bym usiadł. Usiadłem, Sań-fu zaś klasnął w dłonie i coś krzyknął.
W jednej chwili, jakby z pod ziemi, wyrósł przede mną mały chłopak chiński z twarzą, jak rajskie jabłuszko na szypułce, ze swym warkoczykiem w przedłużeniu głowy i rumieńcami na śniadych policzkach. Dwa czarne łuki skośnych oczodołów wydłużyły mu się w dwie strony, przez co płaski nosek jeszcze bardziej się spłaszczył, iż wyglądał, jak spadły z drzewa liść zatrzymany na słomianym chochole. Był to zapewno chiński znak zapytania, ale u nas poczytaćby to można było za uśmiech, gdyż naogół Chińczycy przy silniejszych wzruszeniach wyglądają jakby się śmiali. O ile nie zrozumiałem tej mimicznej sceny, tem mniej zrozumieć mogłem, co tam gadali pomiędzy sobą gospodarz z pacholęciem, gdyż słowa, podobne do gulgotania indyka, wychodziły tak szybko z ich ust — wszystko wśród urozmaiconej gestykulacji — iż nawet poszczególnych

6