Nierzadko przybywała w gościnę i do naszego domku, zwanego „leśniczówką“, choć do lasu było dość daleko. Matka moja nigdy biedaczce nie poskąpiła jadła, zazwyczaj i kilku groszy ponadto, a bywało i suknię jaką starą podarowała. Staruszka dziękowała ze łzami w oczach.
— A niechże pani Bóg stokrotnie to nagrodzi, żeby z dziatek była pociecha, żeby były piękne i dobre, jak pani!
A mama uśmiechała się, patrząc na nas urwiszów — na mnie i brata młodszego, jedynych, którzyśmy w domu pozostali w tym czasie, ponieważ starsze rodzeństwo było w szkołach. Bardzo nam się z powodu tej samotności w domu nudziło, przeto, korzystając ze sposobności, przez uchylone drzwi i pod ramiona matki wciskaliśmy się do kuchni i przysłuchiwaliśmy się rozmowie.
Mama tymczasem wyniósłszy dla Margośki coś do jedzenia, przed odejściem z kuchni zwracała się do nas:
— A idźcie raz, chłopaki z kuchni, bo tu co stłuczecie i szkody mi narobicie, albo gdzie zapalicie ogień i cyganie się wam w nocy śnić będą.
Strona:Józef Birkenmajer - Opowiadania starej Margośki.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.