sam, a drugą niosłem do kuchni... dla Margośki.
Margośka siedziała wtedy zazwyczaj na ławce między balją do prania a drzwiami i czyściła noże, zastępując służącą, która, korzystając ze sposobności, wybierała się na ulicę, by plotek posłuchać, lub jakiego parobka przynęcić swym wdziękiem.
Bardzo mi to było na rękę, bo mi kucharka nie pozwalała nigdy długo baraszkować w zaczarowanym kraju sprzętów kuchennych i wyganiała mnie miotłą lub ścierką, ale pod jej nieobecność mogłem się tu rządzić, jak szara gęś w stodole, a nawet wyjadać rodzynki, przeznaczone do obiadu. Kuchnia była w mej wyobraźni tym domem, który odkrył niegdyś Jaś z Małgosią: — dla dopełnienia obrazu potrzebna była czarownica, tę zaś rolę spełniać miała Margośka. Ponieważ uważałem ją, stosownie do kanonu baśni, za coś niezbędnego, przeto się jej nie bałem, choć naogół odwagą zbytnio nie grzeszyłem; bałem się np. wstępować sam do ciemnego pokoju, myśląc, że mnie tam złapie za nogę jakieś „boburo“. To jednak, o czem mówię, działo się w dzień i miałem słuszne podstawy do przypuszczenia, że mi się nic złego z tej
Strona:Józef Birkenmajer - Opowiadania starej Margośki.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.