strony nie przydarzy, łagodne zaś spojrzenie Margośki rozpraszało wszelkie wątpliwości w tym względzie. Uśmiechała się do mnie i rozpoczynała rozmowę, najczęściej w ten sposób:
— Mój złoty paniczu! żeby ci się zawsze w życiu dobrze powodziło i żebyś nie wiedział nigdy, co to dola sieroca! Nie daj Boże, byś miał kiedy żyć bez matki, jak ja. Pani „profesurka“, to anioł w ludzkiem ciele! Jeszcze pamiętam, jak ją tu pan, ojciec panicza, z miasta przywiózł — tak młodziutka wtedy była, takie śliczne miała oczy, aże się wszyscy we wsi zachwycali. I do tej chwili, choć to sporo lat minęło, nikt nie śmiał złego słowa powiedzieć na dobrodziejkę, a wszyscy jeno ją kochają i mówią, że dobra pani...
Już te słowa Margośki brzmiały mi, jak bajka, bo porywały mnie jakąś tajemniczością. Z tem, że mamę kochać należy, zgadzałem się, bo to samo mówiła mi mama i ojciec; przyznawałem i to, że jest dobra, bo złego nic od niej nie doznałem, oprócz kilku klapsów za niesforne zachowanie; że jest ładna, też wiedziałem, bo tatuś, całując mamę na dobranoc, powtarzał zawsze: moje ty śliczności! Trudniej jednak przychodziło mi uwierzyć,
Strona:Józef Birkenmajer - Opowiadania starej Margośki.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.