pielałych wargach, klęczała, zapatrzona w ołtarz, jakby prosiła o coś, o coś się pytała...
Wyszliśmy z kościoła i skierowaliśmy kroki do sąsiedztwa, gdzie bawiłem się doskonale z rówieśnikami. Wynikiem tej zabawy było wprawdzie rozdarcie spodenek, a w następstwie tego spodziewana bura od ojca, niemniej jednak wracałem do domu w humorze różowym, czego dowodem było rozpryskiwanie kaloszami kałuż, powstałych z odwilży. Przed bramką podwórza spotkałem Margośkę, zdążającą do nas. Powitałem ją:
— Jak się Margosia miewa? Widziałem Margosię w kościele.
— A byłam, byłam w kościele, mój paniczu. Modliłam się, żeby mi Pan Jezus dał koniec cichy i choć tę jedną pociechę przed śmiercią, bym zobaczyła tego, kogo zdawna czekam.
— A kogo? — zapytałem.
— A mojego, cośmy zaręczeni z nim byli z młodu. Kosycarzów był syn, co już dawno pomarli. I o nim ja sobie myślałam, że mu się zmarło; ale mi się dzisia w nocy śniło, widziałam go, kiej żywego, a mówił mi, że przed wiesną z Ameryki powróci. Dlategom się też ta w kościele tak modliła. A trzeba ci, pa-
Strona:Józef Birkenmajer - Opowiadania starej Margośki.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.