z niebios woda smagała mnie po grzbiecie, więc dałem nurka w głębinę. Atoli i ludzi oboje już dawniej straciłem z oczu...
Jakoś się tak złożyło, że przez czas pewien nie było mnie w tych stronach. Jednego dnia, gdym powrócił, ujrzałem nad wyspą chmarę ptaków, a zresztą nikogo żywego... Wyskoczywszy mad wodę, przyjrzałem się miejscu, gdzie krążyły ptaki. Ujrzałem dwa białe szkielety ludzkie...
— Hej, w złą porę wymówiłeś to, delfinie! — krzyknęła chowająca się właśnie pod falę przesądna ryba latająca, strażnik wód. — Wywołałeś, guślarzu, widma ludzi! Patrz, oto jedzie okręt...
W jednej chwili rozbiegły się ryb zastępy, nawet kraby pokusztykały do kryjówek, a perłowniki pozamykały się w skorupach. Nastroszył się jeż morski, pozwijały się liljowce — jedynie Koral Różowy pozostał niewzruszony. Cóż mu mogło grozić od ludzi? Przecież go nie zjedzą, bo mały i niestrawny!...
Na lagunie zamajaczyło coś dużego, aż cień padł w głębinę... coś większego od największych ryb... tak wielki mógłby być chyba tylko ów wieloryb, o którym Różowy Koral wiedział z opowiadań. Był to jednak tylko — bryg „Andaluzja“.
Cień przesunął się — zaszumiała woda zatoki, wpół przekrajana. Naraz statek stanął w miejscu pod skałą, niby cielsko ogromnego polipa, czającego się na zdobycz — poczem z kadłuba wysunęły się, jakby długie macki, ostremi zakończone zębami, krzywemi, jak u morsa, upadły na dno i uczepiły się nasady drzewa koralowego. Później jeszcze jedną linę wypuszczono z okrętu — na jej końcu była jakaś istota żywa, która stanąwszy na dnie, jęła zbierać gąbki i perłowe małże. Wtem, oczy przybysza zwróciły się w stronę drzewa koralowego, potem zaś on sam począł iść w tym kierunku, poruszając się dziwnie na dwóch nogach. Zatrzymał się tuż koło gałęzistej budowli
Strona:Józef Birkenmajer - Różowy koral.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.