Połowę nieba jeszcze zalegała szara oćma poranku, gdy biskup Wojciech cichą drogą samowtór z bratem Radzimem zdążał z kościoła Bogarodzicy do grodźca książęcego w Gnieźnie.
Drogę oną odbywał codzień o tej porze, odkąd późną jesienią roku zeszłego zawitał w te strony, jako bezdomny tułacz i wygnaniec. Nie odstraszały go jesienne słoty, ani zimowe zawieje i śnieżyce, ani — jak teraz — wiosenne roztopy, które jezioru, zwanemu Jeleń, w dwójnasób wody i powierzchni przydały, a drogę całą rozmyły doszczętnie.
Co dzień szedł tą drogą biskup w skupieniu, rozmyślaniu i modlitwie. Od lat najmłodszych nawykł zrywać się z łoża wcześnie, tuż po północy, i śpieszyć do świątnicy Pańskiej, przed obraz Najświętszej Dziewicy. Czynił to był, jako pacholę, w domu książęcym ojca swego, pana na Lubicy, następnie zaś w szkole mistrza Oktryka w Magdeburgu, gdzie opiekun jego serdeczny, arcybiskup Adelbert, brał z sobą młodego scholara północkiem do kościoła św. Jana Chrzciciela na Górze, sprawdzić, czy mnisi św. Benedykta nabożnie śpiewają jutrznię i nie wysypiają się po stallach. Nie inaczej postępował był biskup Wojciech, jako biskup praski, gdy proboszcz Wiliko, zaspany i wystraszony, zrywał się z łoża ciepłego, słysząc ciche kroki swego pasterza sunącego w mroku nocnym, niby widmo białe, ku kościołowi świętego Wita na modlitwę. Także w awentyńskim klasztorze św. Aleksego żaden ptak rańszą godziną nie budził się i nie rozpoczynał śpiewów, jako ten mnich Słowianin, co do Rzymu przybył z kraju dalekiego, leżącego kędyś pośrodku Germanji. A i w mogunckim wspaniałym dworze, z pozłocistej sypialni imperatorskiej wymykał się chyłkiem o północy najmilszy gość Cezara Ottona III. Adalbertus-Wojciech, i pokryjomu chodził od komnaty do komnaty, od izby do izby, obmywając z błota i kurzu obuwie wszystkich domowników — od