popiele pieczono ziemniaki. Nieraz się przytem pożywiła Salka. Strach musiał się smakiem obywać, a od dymów twarz i nawet odzież mocno mu poszarzała. Stawał się coraz brzydszy. I coraz smutniejszy. I coraz mniej potrzebny.
Bo ptaków z jesienią wiela odleciało w inne strony.
Salka po staremu przychodziła codzień pod słupiec. Trawa na wygonie była już doszczętnie wyskubana i stratowana; krowy, zmuszone ogryzać przywiędłe listki kolczastej tarniny lub suche badyle przydrożne, porykiwały z głodu, stawały się złe i nieposłuszne. Salka, sama też wygłodniała i osłabiona od umęczenia ciągłej bieganiny, nóg nie czuła pod sobą — były tak cienkie, zgrabiałe, jak patyki. Ilekroć przysiadła, ażeby odpocząć, kłuło ją po ciele nielitosne zimno. Nie palono już ognisk, przy których tak miło było grzać skostniałe ręce — tera to i chuchanie nie pomagało; Krasula zaś temi czasy nieczęsto przylegiwała na ziemi, więc i od niej ocieplić się nie było można.
Raz — po rannym przymroku — przyszedł wicher szalony, co huczał w lesie, jak sto młynów, a na cmentarzu wył płaczliwie, jak sto dusz w czyścu cierpiących; rozchybotał krzewy i drzewa, z gałęzi otrząsał fałszywą pozłotę liści, wzbijał kurzawę, jakby tratując pola i drogi tysiącem kopyt końskich... Tą kurzawą ciskał w oczy wszystkiemu, co napotkał, poczem obezwładniał zdobycz objęciem zimnem a mocnem, do objęć śmierci podobnem.
Salka w przerażeniu, w osłupieniu, oszołomieniu, nie wiedziała co począć. Chciała wracać do chałupy, cóż kiedy nie mogła pozbierać krów, bo jej kurz oczy przesłaniał; wiatr ją mroził, dławił, obalał na ziemię. Czuła, że się nie oprze, nie strzyma, nie wydoli. Przycupnęła pod słupcem, który jej dawał jaką taką zasłonę i czekała, pokiel nie przejdzie wichura.
Strach na wróble — choć ta ani jemu ani nikomu nic z tego przyjść nie mogło — nie dawał się wiatrowi. Silnie widać był wbity w ziemię lub go trzymała
Strona:Józef Birkenmajer - Strach na wróble.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.