zawsze mylił z sobą w tańcu. Zresztą choćby miała z kim, to nie mogłaby tańczyć biedna pani Aniela. Na brak muzyki jednak uskarżać się nie mogła, bo miała jej dosyć we własnym domu: dzieci odzywały się wciąż na dwa głosy od rana do wieczora, a często i od wieczora do rana. Stara Agata, która często przy kołyskach czuwała i napróżno nieraz usiłowała uśpić dzieci kołysanką, mówiła do pani Anieli.
— Wi pani, bez co te dzieciska tak niebożątka krzycom? Im ano krztu świętego potrza, a onego świętego soli w gębę włożenia. Bo tak to napisoł śrybłem na dyjamencie sam Paniezus z nieba w onym dystamencie Swoim, ze takie niekrzceńce nie weńdom do nieba, kady nos wszyćkich puścić przyobiecowoł, ino jako te strzygonie ciorać sie bedom po świecie, po próżnicy ludzisków strasęcy. Im się tyz kce krzynkę raju — i tyle.
Pani Anieli serce cierpło na te słowa, zwłaszcza gdy słyszała ponowny krzyk dzieci. Biegła, siadała przy kołyskach i poruszała je naprzemian to lewą to prawą nogą, i szyjąc dwa jednakowe czepeczki, śpiewała piosneczkę:
Aa! — kotki dwa
Szare bure obydwa!
I patrząc na bliźniątka, szeptała:
— Moje, moje kotki, moje obydwa!
Bo też jedno z nich było szare (była to dziewczynka), a drugie bure (chłopiec), ile sądzić można było z nielicznych jeszcze włosków. Ale ładne były oba dzieciaki, podobne trochę do niej samej, a jeszcze więcej do jej męża. Tylko że mąż miał jeszcze wasy — i to jakie to były wąsy! — nikt takich nie miał na świecie. Wprawdzie trochę kłuły przy całowaniu, ale na to trudno poradzić! A pan Andrzej taż bardzo, bardzo kochał swoje dzieci i często całował — chociaż miał wąsy kłujące...
Wreszcie — dzieci ochrzczono. Wypadło to w Wielkanoc, przez co bardzo wiele zaoszczędzono pieniędzy,