Strona:Józef Bliziński - Nowele humoreski.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.
—   117   —

Baraniej Woli i wprawić w zachwyt jej mieszkańców i gości.
Przybywszy na miejsce, zastaliśmy zapełnione wszystkie pokoje. Powiedziałem sobie, że będę starał się być przystępnym, strzegąc się wszelkiej pozy mogącej onieśmielić tych, których zaszczycę moją rozmową. W pewnych razach trzeba mieć delikatność. Przybrałem więc na tę intencyą wyraz twarzy dobroduszny i pełen wyrozumiałości. Na nasze spotkanie wyszedł gospodarz domu, który nie uważając na mnie, pochwycił w uściski Jasia, wymawiając mu, że przybył tak późno. Zamiast odpowiedzi, Jaś, wskazując na mnie, rzekł:
„Mój kuzyn, Apolinary Bardoński.“
Imię moje wymówił dobitnie.
Oddając ukłon z niechcenia, spojrzałem na pana Kocioburskiego.
O dziwo! jego twarz nie wyrażała nic, ale to nic zupełnie. Wypowiedziawszy idyotyczną formułę: „A! bardzo mi przyjemnie“ — wziął pod rękę Jasia i wprowadził do salonu, mnie zaprosiwszy tylko skinieniem ręki.
Poszedłem za nimi upokorzony niezmiernie. Jakto! on nie wie o tem, że to ja jestem autorem „Tańca szkieletów“? Oczywiście, chyba nie wie! dowodem tego jego niepojęta obojętność na brzmienie mojego nazwiska. Ale cóż dziwnego — pomyślałem sobie — taki szlagon zadomowiony... może nawet wcale pism nie czytuje... ale przecie nie wszyscy będą tacy w tem towarzystwie.