zaraz rolę. Nie chcę wiedzieć o żadnych ich teatrach amatorskich.“
„Kochanie, czy to wypada?“ robi uwagę mąż.
„Jakto! wahasz się?“
„Ależ nic, tylko myślałem...“
„Co myślałeś?“
„Że dla takiej drobnostki pozbawiać się przyjemności, do której tyle wagi przywiązujesz...“
„To ty nazywasz drobnostką! ty, mąż!“
„No, jużci wolę, żeby cię posądzano o fałszywe zęby, niż o kokieteryę, która, przyznasz, że w kobiecie zamężnej...“
Na te słowa pani Malwina uciekła się do spazmów, ale pan Feliks, wiedząc z doświadczenia, że to przeminie, starał się przyjąć wybuch z całym stoicyzmem, na jaki mógł się zdobyć. Zresztą, wolał już poświęcić jakąś godzinkę na trzeźwienie, perswadowanie i nawet przepraszanie żony, aniżeli dzień po dniu jadać obiad spóźniony i ocierać noski dzieciom.
Środek, jakiego użył dla wyleczenia żony ze zgubnego dla spokoju domowego dyletantyzmu, był nieco brutalny, to nie ulega wątpliwości, ale widząc, jak skutecznym się pokazał, winszował sobie pan Feliks, że wpadł na jego pomysł.
Że jednak nie chwalił się przed nikim i że tajemnica co do autorów obu anonimów pozostała na zawsze nieodgadnioną, dodawać byłoby zbytecznem.
Wszakże ta tajemnica to talizman, który mu zapewnił szczęście domowe — jakże jej strzedz nie miał?