targ — a każdą taką bytność niemal odchorowałem, tyle mi to robiło nieprzyjemności; ale bo jakże tu było zachować zimną krew. Zajeżdżam i wysiadam dajmy na to w miejscowej jadłodajni; spojrzę przez okno: po rynku przechadzają się w chałatach a niekiedy i w szlafrokach jakby u siebie w domu, wyznawcy bożka Geszefta, niby jakieś istoty uprzywilejowane niepotrzebujące pracować, lecz na których utrzymanie powinna była składać się ta część ludności, która z powodu ciężkich obowiązków niema czasu na takie spacery. Czyż to człowieka nie draźni? Snują się poważnym krokiem, paląc fajki i głaszcząc brody, niekiedy łączą się po dwóch i po trzech bawiąc się rozmową, wśród której słychać co chwila „geszeft.“ Szczęśliwe bóstwo, które ma tak gorących wyznawców!
Ledwo krokiem wyjdę na miasto, przybliża się jeden, drugi i dziesiąty. Bóg widzi, że większa część odebrała już dawno to, co im się sumiennie należało; to zaś, co pozostawałem dłużnym było z mojej strony tylko przymusową ofiarą na ołtarzu ich kultu; jednych termin co prawda już minął, ale niektórych jeszcze nie nadszedł, pomimo to każdy zaczyna rozmowę od wyrazów: jak będzie z nami? — a potem: czy pan co przywiózł dziś? — albo: czy pan zapłaci na termin?
Rzeczywiście trzeba bardzo panować nad sobą, żeby znosić filozoficznie te dokuczliwe ukłucia, to też chroniłem się przed niemi ile możności.
Ale i w domu nie miałem spokoju, nasyłano mi listy albo odwiedzano od czasu do czasu osobiście i... rzecz dziwna: ci panowie, którzy u siebie mogli swobodnie spacerować w szlafrokach po całych dniach, na przyjazd do mnie wybierali czas najdroższy, którego każdą chwilę
Strona:Józef Bliziński - Nowele humoreski.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.
— 88 —