Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

herbatę młodszem dzieciom, zmyła naczynia, ucałowała maleństwa i wracała do farmy. To było wszystko — jedyna zmiana w jej życiu, jedyna rozrywka. Nie zdawała się pragnąć niczego więcej, mimo to pokochała. Pokochała cicho, uparcie — być może nieszczęśliwie. Przyszło to zwolna, lecz gdy przyszło, owładnęło ją niby wszechmocne czary; była to miłość, jaką tylko starożytni zrozumieć byli w stanie, nieodparta i wierna, niby wrodzony popęd — opanowanie umysłu przez twarz, postać ukochanego, fatalistyczna tak, jakby była pogańską czcicielką form pod wiecznie promiennem niebem — i wreszcie z tego tajemniczego zapomnienia o sobie samej, z tego oczarowania, z tego uniesienia rozbudził ją strach, podobny do przerażenia bydlęcia...
Pochylone nizko ku zachodowi słońce i rozłóg zieleni, obramowany wzgórzami, przybrały w pół-mroku fantastyczną postać. Uczucie przejmującego smutku podobne do tego, jakim natchnie czasem wzniosła i uroczysta muzyka, wyłaniały się z cichości pól. Ludzie, których spotykaliśmy, przechodzili powolnie, bez uśmiechu, z zafrasowanemi oczami, jak gdyby smutek z uciemiężonej ziemi obciążał im nogi, pochylał ramiona, zaćmił spojrzenia.
Tak — odrzekł doktór na moją uwagę, możnaby sądzić, że nad ziemią ciąży przekleństwo, skoro te dzieci, które współżyją z nią najściślej