Rozbiegły się na wszystkie strony, becząc w ciemności.
Był to pierwszy, powitalny, znajomy dźwięk, na tem wybrzeżu.
Dwa takie znajome głosy miały go powitać tego rana. Tylko tyle wiemy o jego wylądowaniu.
Przybył nieoczekiwany — a szara gromadka owiec spóźniła się tego rana na wybrzeże...
Doktór zebrał lejce i cmoknął językiem; zjechaliśmy z górki.
Kennedy skręcił w prawo — potem skierował się w ulicę, wózek zaturkotał na bruku i stanęliśmy przed domem.
Późnym dopiero wieczorem, przełamując urok melancholii, który go opanował, powrócił doktór do opowiadania.
Paląc fajkę, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju. Lampa ciskała światło na papiery, porozrzucane na biurku, a ja siedziałem przy otwartem oknie i patrzyłem na bezduszną wspaniałość mglistego morza, po wietrznym, palącym dniu, nieruchomą w świetle księżycowem.
Ani szeptu, ani plusku, ani ruchu, ani odgłosu kroków, ani szmeru w gontach dachu, ani westchnienia ziemi, ani znaku życia, tylko woń wspinającego się jaśminu i głos Kennedyego przedostawały się przez otwarte okno, by się rozpłynąć po drugiej stronie w chłodnej, przepysznej ciszy.
Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.