coś widzieć, zabardzo stroskany, by dbać o coś. Wychodźców zapędzono na drugi pokład, od początku podróży zmuszeni byli leżeć na podłodze nizkiej, drewnianej izby, która, jak mi opowiadał, przypominała wieśniacze domy w jego kraju — tak samo bowiem sufit był z belek i nizkie ściany, z tą jednak różnicą, że do izby okrętowej schodziło się po drabinie. Izba była luźna, zimna, wilgotna i ciemna, łóżka podobne do drewnianych pudeł, sterczały jedne nad drugiemi, a w nich leżący ludzie kołysali się bezlitośnie.
Rozbitek nasz wślizgnął się w jedno z owych pudeł; leżał w ubraniu wdzianem jeszcze w domu, przed podróżą, zawiniątko i kij umieścił przy sobie.
Ludzie jęczeli, dzieci płakały, woda kapała z góry, światła pogasły, a drewniane ściany okrętu trzeszczały, kołysanie było tak wielkie, że leżał cicho w swym pudle, nie śmiąc nawet unieść głowy. Przestał nawet porozumiewać się z jedynym swym towarzyszem podróży, chłopakiem z tej samej doliny. Straszliwy huk wichru dochodził z zewnątrz — bum, bum, ciężkie uderzenia fal, szturmujących okręt, nie ustawały na chwilę. Wreszcie przyszła na niego okropna morska choroba i tak nim owładnęła, że zaniedbał nawet modlitwy.
Nie wiadomo było, czy to wieczór, czy rano, w norze tej zawsze zdawała się być noc.
Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.