powiedziano mu, gdy się pytał, że to miasto nazywa się Berlin. Wreszcie uderzyli w dzwon i nadeszła jakaś nowa maszyna i zabrała go i wiozła przez kraj, gdzie aż oczy nużyło patrzeć na jednostajną płaszczyznę, gdzie nie zamajaczyło ani jedno bodaj wzgórze. Inną znów noc spędził w budynku, podobnym do porządnej obory. Na ziemi rozścielono barłóg, całą noc pilnował swego tłumoczka, bo był między ludźmi, z których ani jeden nie mógł zrozumieć jego mowy. Rankiem wyprowadzono wszystkich na kamienne wybrzeże, nad jakąś bardzo szeroką, błotnistą rzekę, przepływającą nie tak, jak w jego kraju między górami, lecz między domami, które zdały mu się nawet od gór wyższe.
Parowa maszyna posuwała się tuż ponad wodą, wagony przepełnione były wychodźcami, wśród których znajdowało się wiele kobiet i dzieci; ścisk i gwar panował nie do opisania. Zimny deszcz zacinał, a wicher dął mu w twarz; przemoknięty był do nitki i zęby mu dzwoniły. Zdjęci nieopisaną trwogą obaj z towarzyszem z tej samej doliny trzymali się za ręce.
Myśleli, że owa maszyna zawiezie ich do Ameryki, lecz wkrótce kazano im wysiadać. Ujrzeli wówczas coś w rodzaju wielkiego domu, stojącego w wodzie. Ściany tego domu były gładkie i czarne, a z sufitu wyrastały niesłychanie wysokie, odarte z kory, podobne do krzyżów, drzewa.
Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.