wsząd — zda się padała nawet z ołowianego zimowego nieba, które nigdy nie rzuciło bodaj promienia słońca. Wszystkie twarze były posępne, zresztą z nikim nie mógł się rozmówić i zdawało mu się, że nigdy nie potrafi. Dla niego twarze tych ludzi, w pośród których żył, były niby z innego świata, dziwny, umarły naród, zwierzał mi się później. Dziwię się, że nie zwaryował w takich warunkach. Nie wiedział, gdzie jest. Gdzieś bardzo daleko od swych gór, gdzieś za morzami. Lecz gdzie? Czyżby to była owa wysławiona Ameryka — w to nie wierzył.
Gdyby nie stalowy krzyż, noszony za pasem przez pannę Sfafford, sądziłby, że jest w niechrześcijańskim kraju. Takie tu wszystko inne: ziemia i woda a męki Pańskiej przy drodze ani śladu. Nawet rośliny były inne i drzewa — tylko trzy norweskie sosny, rosnące na trawniku przed domem Sfaffordów, przypominały mu jego ukochaną, choć tak dobrowolnie opuszczoną ziemię. Wyśledzono go raz po zachodzie słońca, jak z czołem przyciśniętym do pnia jednej z sosen, łkał i rozmawiał z sobą samym. Z sobą czy też z sosną, którą jak mi się przyznał, uważał wówczas za coś blizkiego, bratniego sobie, bliższego stokroć od ludzi. Czy pan pojmuje rodzaj takiego bytowania, jednostajnego bezzmienną codziennością, ograniczającego się jedynie do materyalnych potrzeb.
Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.