Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

Nic mu nie mogę pomódz, — wyrzekła cicho, poruszając bezradnie rękami i oglądając się niespokojnie, — a tam jest dziecko. Właśnie przed chwilą żądał, bym mu je podała, co on mógł mówić maleństwu?
Czy nie mogłabyś poprosić sąsiadki, by przyszła na noc do ciebie? zapytałem.
Nikt nie zechce, proszę pana, odrzekła bezmyślnie, zrezygnowana na wszystko.
Musiałem już odejść, bo wielu było chorych tej zimy, lecz na odchodnem poleciłem jej otoczyć rozbitka wielkiemi staraniami, bo bardzo był chory.
Gdym się odwrócił za chwilę, ujrzałem Amy. Stała przed domem i patrzyła na błotnistą drogę. Zdało mi się, że myślała o ucieczce.
Pod wieczór gorączka wzrosła. Janko ciskał się, jęczał i szeptał wciąż jakąś skargę bolesną, której nikt nie słuchał. Żona siedziała zdaleka, wchłaniając oczami z idyotycznem przerażeniem każdy ruch chorego, obawiała się człowieka, którego niedawno tak kochała. Teraz wygasło w niej wszystko, pozostała jeno miłość macierzyńska i śmiertelna trwoga.
Janko odzyskał na chwilę przytomność i spragniony prosił o wodę. Amy nie ruszyła się, nie rozumiała nawet, co do niej mówił, choć odzywał się po angielsku.
Czekał, patrząc na nią, spalony gorączką,