Janko otworzył oczy. Poszła, powiedział wyraźnie, prosiłem o wodę — tylko o trochę wody....
Był mokry, zabłocony, okryłem go ciepło i czekałem, stojąc w milczeniu. Od czasu do czasu chwytałem jakieś słowo, szeptane po angielsku. Gorączka opuściła go, zabierając ze sobą ciepło życia. Leżał, oddychając szybko i szeroko otwierał błyszczące, czarne oczy.
I znów, jak wtedy, gdym go widział pierwszy raz, zdało mi się, że widzę ptaka dzikiego, lub dzikie leśne zwierze, schwytane w sidła.
Amy go opuściła — opuściła chorego, potrzebującego pomocy, spragnionego. Ostrze myśliwca uderzyło w głąb serca nieszczęsnego, leśnego ptaka. Czemu poszła? pytał z rozpaczą przejmującym i oburzonym głosem człowieka pokrzywdzonego... Wycie wichury i szelest deszczu odpowiadały jeno. A gdym się zwrócił do drzwi, by je zamknąć, zadźwięczało mi w uszach słowo „wdzięczny“. — Janko skonał.
Zaświadczyłem, że wada serca była przyczyną nagłej śmierci, do czego przyczyniła się także owa burzliwa noc, spędzona na wichurze i deszczu. Zamknąłem mu oczy i wyszedłem. Niedaleko od chaty spotkałem starego Fostera, kroczącego z miną zawziętą między ociekającemi deszczem zaroślami.
Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.