gdzieniegdzie sośniną. W całym pustkowiu było ci oho i głucho, jakby tam wymarli mieszkańcy, a których zapewne stąd wygnały grzmiąco opodal armaty; pies tylko zgłodniały, wierny stróż progów, gdzie się uchował, kiedy niekiedy skomleniem dawał znak życia w tem miejscu ponurem.
Dzień się już mroczył, czarne chmury przesuwały się po niebie, a gdy wiatr zaszumiał po gałęziach lasu, pochmurne niebo zapłakało rzęsistym deszczem i nic więcej nie przerywało głębokiej ciszy... Nagle od lasu dała się słyszeć wesoła pieśń mazura, jakby raźnemi dźwiękami swemi zagrzać chciała do skocznego tańca, jak to już wiecie, po naszemu! od ucha! Dziwnie to głosy się rozlegały pośród ciszy smutnej, głębokiej. Śpiewak coraz więcej zbliżał się do chaty; był to młody wiarus z pokrętnym wąsem; niósł karabin na ramieniu, tornister na plecach, a uśmiech krasił mu usta. Idąc w przyśpieszonym marszu z młodzieńczą swobodą, rozlaną na ogorzałej twarzy, niby na jakie wesele, nie dbając o to, czy go tam za chwilę, śmierć powita kulką ołowianą lub nie.
Księżyc już błyskał kiedy niekiedy srebrzystym sierpem na wieczornem niebie, gdy nasz wojak wchodząc w podwórko, otoczone wysokim parkanem, usłyszał od przeciwnej strony tętent rozpędzonych w cwał koni. Opatrzył więc co tchu karabin, przygotował nowe ładunki, i zaparłszy wrota zatarasował je szybko dwoma popsutemi wozami, które przytoczył z pod szopy, a nastawiwszy baczne ucha, przyczaił się pod parkanem, oczekując zjawienia się nieznanych mu gości i z ufnością spoglądał na wyciągnięty swój do obrony karabin. Nie czekał długo; dwudziestu kilku jeźdźców wychyliło się z poza sosien; ujrzawszy ich ubiór i uzbrojenie przy blasku, księżyca, poznał, że to
Strona:Józef Grajnert - Dzielny Komorek.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.