Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko, co każesz przysięgnę, że nie byłem i nie jestem zdrajcą! Z tym człowiekiem nie miałem nic! Pierwszy raz szatan go tu przyniósł do mnie! Nie wiem czego chce, niema jak pół godziny, gdy się tu wcisnął na zgubę moją.
Mierzwa klęczał ciągle.
— Gadaj! — powtórzył Stach, nie zważając na żyda — gadaj, lub tej chwili na męki cię dam, aby ci gębę otworzyli.
Podźwignął się Mierzwa powoli, rękami począł twarz trzeć i płakać, namyślając się co miał odpowiedzieć.
— Miłościwy panie — przebąknął — ja także gotów jestem przysięgać, żem niewinny.
(Przełknął ślinę).
— Ja tu mam robaczki moje, za któremi zatęskniłem...
Zapłakał, a Stach się rozśmiał.
— Nie drwij ze mnie; robaki czy bękarty cię tu nie sprowadziły. Mów, bo cię dam na męki. Gdy cię oprawcy na postronkach do góry podniosą, dopiero ty mi wyśpiewasz, coś za judaszowstwo przywiózł zanadrą.
Ja cię znam!
Mierzwa namyślał się.
— Jestem sługą księcia Mieszka — odezwał się — zostałem mu wierny.
— A płacę od nas brałeś?
— Chciałem się z rąk waszych uwolnić — zawołał odzyskując śmiałość Mierzwa. — Jestem sługą mojego pana, nie żadnym zdrajcą.
— A coś ty mi przyrzekał? — rzekł Stach.
— Co? w początkum wam służył — mówił podsędzia — potem sumienie przemówiło, wróciłem do Mieszka. Nie zaprę się.
— Przysiągłeś mi?
— Przysięga przymuszona nic nie waży; życiam bronił — rzekł Mierzwa.