Po jednemu ziemianie wjeżdżali na zamek otwarty, po większej części ludzie już nie młodzi, których strój i oręż wielką zamożność wydawały. Każdy z nich zaraz się rozbroiwszy, szedł do wielkiego ognia w bocznej izbie, siadał na ławie, ciepłem winem się zagrzewał i rozmowę przerwaną ciągnięto dalej.
Czy z obawy służby, chociaż ta posłusznie podzielała panów swych miłość i wstręty, czy z poczucia własnej winy i pewnego sromu, zwykle burzliwe ziemian narady i zjazdy, tym razem odbywały się cicho.
Mruczano więcej niż mówiono, szeptano półsłowy i półgłosem. Kilku tylko, szczególniej Sobek z Koziegłów i Daczko brat jego, dwu Śreniawitów z Proszowic, śmielej się czasem i głośniej wyrywali. Gospodarze oba, ludzie niezbyt mówni, potakiwali znakami lub potwierdzali półgębkiem. Wiedzieli wszyscy o co szło.
— A no! — mówił Sobek z Koziegłów — mamy już dosyć tego panowania miłościwego; trzeba mu koniec położyć. Dobry pan tak się stał dobrym dla Rusinów swych, wujów, stryjów, siostrzeńców i powinowatych, że dla nas jest zły, bo naszą krwią musiemy bękartom Halickim do tronów ich drogę skrapiać. Z Węgrami się zadarli — idź a idź na Ruś — nie pyta!
— Po co ma pytać? — przerwał Śreniawa — gdy biskup Pełka powie, a pan Mikołaj brat jego potwierdzi, Kaźmierz posłucha, oni dlań w sobie wszystkich ziemian zamknęli.
Nie dosyć było Brześć szturmować, Halicz brać dla Mścisława, teraz znów ich trzeba godzić i rozsądzać, a my za to płacim!
— Niedołęga we wszystkiem — odezwał się rzadko przemawiający Dobrogost z Tęczyna. — On sobą nie rządzi, nim wszyscy, Rusiny, baby, księża, tylko nie ci co powinni, nie my, co tu gospodarować mamy prawo. A toć lepiej Mieszka posadzić co siłę ma, państwo do ładu przyprowadzi i naszych panów ojców
Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/024
Ta strona została uwierzytelniona.