siebie, tylko dla biskupów pracowali, a dla kmieci. Im popuszczono, nas ściśnięto, ledwie dyszymy.
— Gedko nam tłumaczył, że książę nas do Rady przybiera i bez Rady nic stanowić nie będzie. Nie pytając dziś o radę nikogo — rzekł Dobrogost.
— Cała Rada, dwu Mikołajów, Pełka jeden, Jaksa i może niemiec przybłęda, nas co przedniejszych ojczyców zbywają, gdy przyjdziemy, tem, że już postanowiono...
Szeptać poczynali gromadkami pytając jedni drugich co postanowiono, gdy Dobrogost cicho rzekł niektórym, iż Kietlicza samego lada chwila spodziewa się z Krakowa; bo się teraz nie na żart zbierano do roboty.
— Gdy Kaźmierz na Ruś wyciągnie z całą siłą swoją — dodał — i swoich tam wszystkich zabierze, na zamku się pozostanie mało, albo nic ludu. Ku Haliczowi się zapuści, będziemy mieli dosyć czasu Mieszka powołać, który na Szlązku stać musi i czekać hasła... Wprowadzimy go na zamek i okrzykniemy.
— Ha! ha! niech Kaźmierz sobie w kochanym Haliczu o gospodę prosi — śmiał się Śrenawita.
— Albo we Włodzimierzu! Jużci mu ją Rusini dać winni — mówił inny szydersko — objadali go tu długo kniaziowie siadając u niego.
— Niechaj potem zna co ziemianie ważą! — mruknął Sędziwój.
— Byle się raz powiodło — dodał Dobrut — ja bo już wiarę straciłem, bośmy się nie mało razy sparzyli — i nie było z zachodów nic.
— Szyję za to daję — odezwał się Dobrogost — że Mieszek i Kietlicz tym razem dobrze wszystko wyważą i udać się nam musi...
Nie próbowali dotąd, bo nie byli swojego pewni.
— Zamku nie będzie bronić komu — mówił jeden.
— A miasto? a kmiecie?
— Na tych siłę mamy — odparł Dobrogost — czer ń[1] i ciżbę zgnieciemy i rozproszym.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – czerń.