Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zgnieciemy potwierdzali drudzy.
Głosy się nieco podniosły żwawsze i wnet spiskujący sami się tego uląkłszy znaki sobie dawać poczęli, aby milczeć.
Nadjeżdżali coraz nowi, czekano na obiecanego Kietlicza, który się opóźniał. Zciemniało już dobrze, oba gospodarze niespokojni trochę, naradzali się czyby ludzi nie posłać na drogę ku Krakowu. Inni odradzali, aby oczów na siebie nie zwracać zbytnim ruchem.
Ile razy w podwórcu zatętniało, wybiegano patrzeć, ale przybywali tylko ci co umyślnie pod noc się wybrali, aby ich nie postrzeżono.
Kietlicza nie było.
Domyślawszy się już płochliwsi czegoś strasznego. Nuż główny sprawca, prawa ręka, dostał się Pełce w garść? Przeczyli inni, iż to nie mogło być.
— Nie ma na świecie przebieglejszego lisa — mówił Sobek — nad tego Kietlicza. Uchowaj Boże by go pochwycili, Mieszek ani synowie jego sami sobie rady nie dadzą. Patrzeć na tę przysadzistą beczkę, na jego łeb ogromny wziąłby go za parobka, za człeka, co się żwawiej poruszyć nie zdoła, a zwija się jako nikt, a sunie jako wąż.. Mądry będzie, kto go ułowi!
— To prawda, że gdyby Henryka Kietlicza nie stało — rzekł Dobrogost — więcejby się z nim straciło, niż w dwu pułkach. Mieszek bez niego nie wart nic.
— Jako żywo — zaprzeczył Sędziwój — my lepiej księcia znamy. A któż to tego Kietlicza wziął tępego i nieokrzesanego i uczynił go tem czem dziś jest? On ci go popychał, on kierował, sam też bez mózgu nie jest...
— Pewno! pewno! — potwierdzało kilku.
Rósł tak niepokój z nadchodzącym wieczorem, aż gdy do stołów zasiedli i do kubków się wzięli, zapomniano trochę o trosce. Ino gospodarze często spoglądali ku sobie i nasłuchiwali.
Misy stały próżne i dzbany odnawiano, gdy