naostatek w progu powitany okrzykiem stłumionym, ukazał się mężczyzna gruby, otyły nieco, czerwonej twarzy, najeżonego włosa. Był to długo oczekiwany Kietlicz. Sędziwój, który naprzeciw pośpieszył, postrzegł zaraz, że niewesół powracał. Twarz jego od wiatru ze śnieżnicą mocno zaogniona, pomięszaną była, oczy biegały niespokojnie, usta miał zacięte, czoło pofałdowane.
Na powitanie ledwie skinieniem głowy odpowiedziawszy, oczyma począł mierzyć zebranych. Wszyscy od stołów stając cisnąć się do niego zaczynali. Zarzucano go pytaniami, na które zasapany i zmęczony nie odpowiadał. Z obawą jakąś ludzi mierzył wzrokiem, jakby się znaleźć między niemi spodziewał niewiernych. Dobrogost dał mu znak, odstąpili na bok.
— Z czemże wracacie? — spytał.
— A, z lichem! — odparł szorstko Kietlicz.
— Cóż się stało? grozi co?
— Jeszcze to tam nic wielkiego — rzekł, głos zniżając Kietlicz — a no! a no! — Ruszył ramionami.
— Mówcież! — naglił Dobrogost.
Wahał się przybyły, widząc tylu ludzi dokoła których nie znał, targał na sobie odzienie, podano mu wina kubek, wychylił go żywo.
A tu naciskali się ciekawi, co zamiast go cieszyć, niepokoiło.
— Ot co — rzekł pocichu do gospodarza. — Wzięto mi najlepszego, najpotrzebniejszego sługę. Jak go na męki pociągną, gotów śpiewać co nie trzeba i mnie zdradzić. Uchodzić muszę...
Choć oprócz Dobrogosta mało kto mógł posłyszeć rzeczone słowo, popłoch jakiś wionął po całem zgromadzeniu. Ruch się wszczął niespokojny, szeptano trwożliwie dokoła. Kietlicz pomiarkował, że niepotrzebny może strach posiał — mogło to sprawie zaszkodzić. Rzuciwszy oczyma ku drugiej izbie, wsunął się do niej z kilku zaufanemi i drzwi się zaraz zawarły za niemi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.