niemogącego i piersi rękami drżącemi cisnącego Juchima.
Kożuch na nim pomięty, sianem i słomą potrzęsiony, odzienie domowe ledwie narzucone, świadczyły o pośpiechu z jakim się wybierał. Oparł się stary o ścianę u drzwi dysząc jeszcze ze znużenia[1] Wodził długo oczyma po izbie, nim się przemówić zebrał.
— O wszystkiem wiem — rzekł przystępując Kietlicz.
— Nie wiecie o wszystkiem! — przerwał Juchim z rozpaczą, odzienie na piersiach targając. — Ja jestem zgubiony, ten człowiek mnie w grób wrzucił! mnie, dzieci — wszystko!
Jęknął.
— A ty jego i siebie wyzwolisz — odparł Kietlicz zimno.
— Jak? jak? — zawołał Juchim. — Ja jego nie uratuję, my poginiemy oba! Przyślijcie mu syna na zakładnika, przyślijcie, może tak się co zrobi! Ja nic nie wiem!
I głowę w dłonie ująwszy, żyd jęczeć począł. Kietlicz się przybliżył doń powoli.
— Syn, syn wam się na nic nie zda — odezwał się — ani Mierzwie ani wam nie przebaczą i nie zawierzą. Choćbyś się opłacił, już oni złem okiem na was będą patrzeć. Ratujcie Mierzwę, bo mi potrzebny, a sami też z nim do nas uchodźcie!
Juchim w początku słuchał chciwie, potem głową zaczął trząść.
— Uchodzić! aj! — odezwał się — cóż to ja sam, a żonę, a dzieci, czy ja w połę zabiorę? — i to co mam...
— Pieniądze i życie ratujcie naprzód — dodał Kietlicz — reszcie się nic nie stanie.
Juchim nie słuchał już, tak rada wydała mu się niezdarną.
— Tego co ja tam mam — mruczał — gałganów,
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.