Starostę upewniał Juchim, rękę kładąc na piersiach, że weźmie, co do gminu, namyślał się nad odpowiedzią.
— Gmin? a co znaczy gmin? — rzekł cicho. — Motłoch księcia lubi, bo jałmużny daje, ubogich karmi, zły nie jest, ale gmin pójdzie za starostą, a tego ja mam!
Za kmieci nie chciał ręczyć żyd, owszem utrzymywał, iż tych od Kaźmierza żadną nie odciągnie siłą.
Już się narada kończyła, gdy nagle Juchimowi oczy zabłysły i począł rękę podnosząc.
— Ja jeszcze jedno powiem! Może ja tego nie wziąłem z własnego rozumu, może to nie mądra rzecz, ale mnie przychodzi do głowy jeden sposób, aby wszyscy poszli do Mieszka, nawet ci, co nie są jego!
Zatrzymał się chwilę i głos zniżył jeszcze.
— Cóż to? — ciągnął miotając oczyma — jak on pójdzie na wyprawę na Ruś, czy jego tam zabić albo otruć nie mogą?
Wszyscy zamilkli, a żyd zląkł się własnego słowa i rękami potrząsać zaczął.
— Nie trzeba, żeby jego kto zabijał albo truł — dodał żywo — na co? można powiedzieć, że on nie żyje. O tyle mil kto może temu kłam zadać? a jak wieść pójdzie, że jego na świecie nie ma, czy nie pójdą wszyscy do tego co jest?
Kietlicz się uśmiechnął, wszyscy zrozumieli i przewrotność i zręczność tego wybiegu.
— Rozumny człek! rada dobra! — zawołał Serb. — Gdyby nie ten kłopot dzisiejszy, nie byłby nam skarbny jej przyniósł, a mybyśmy na tę myśl nic[1] wpadli!
Uderzył tak silnie po ramieniu żyda, że się aż wzdrygnął.
— Róbcie tak — dodał.
— Co to pomoże — przerwał żyd — jeżeli wy się nie ruszycie? Jak się wieść rozgłosi, trzeba żeby
- ↑ Błąd w druku; powinno być – nie.