Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

błąkali się do gospody i szczęśliwi, że ją znaleźli, zabierać się zaczęli do spoczynku. Nie troszczyli się o to wiele, że ich rozmowę mógł kto słyszeć, mówiąc z sobą po szwabsku, i pewni, że ich tu nikt nie zrozumie.
Ponieważ w tej samej izbie w drugim końcu się umieścili, Stach mógł wysłuchać rozmowę. Było ich trzech. Mamrotali zrazu po cichu, a potem, ośmieleni czy zapominając się, coraz głośniej.
— Aby no listy nie zamokły — rzekł jeden.
— Nie ma strachu o to, dobrzem je skórą obłożył — odparł drugi.
— A księcia Mieszka pisanie gdzie?
— Tam, gdzie inne.
— Trzeba śpieszyć, choć droga psia, bo to ważna sprawa, a i nagroda będzie sowita.
— Najgorzej z dopytaniem się do tego w Krakowie, któremu list do rąk oddać trzeba. Jak się on zwie?
— Warsz, starosta.,.[1] o nim tam wszyscy wiedzieć muszą. Drugi do menniczego Juchima, ten też znany być musi.
Stach uszu nastawił pilno.
— Trzeci znaczek trzeba jeszcze gdzieś wieźć w sąsiedztwo, mila czy dwie, nie wiem.
— Niedaleko, jam tam już był — odezwał się drugi. — Zamek to pański, a ludzie bogaci i sprzedać co można.
Niemiec przekręcił nazwisko Tęczyna, ale Stach się go łatwo domyślił.
— Wszystko pilne, pilne! — rzekł najstarszy z nich. — Książę Mieszek już sunie ze swojemi.
— Kupę ludzi nazbierał.
— Jak mrowia tego jest. On i syn i kilka książąt.
— I pan Hendrych, co listy nam te dawał.
— Mieszek też osobą swą.

— Ja — rzekł inny — nie będę tam długo popa-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winien być wielokropek.