Jagnie oznajmić, aby ona o bezpieczeństwie swojem myślała zawczasu, ale właśnie Wisła była lody porwała i życia nie wążąc[1], na drugi brzeg dostać się nie było można.
Stach do życia wielkiej nie przywiązywał wagi, choć Żegieć, na kolana padłszy, błagał go, aby się na okrutną krę nie puszczał, wziął czółen i sam z nim popłynął. Lody dopiero u brzegu sparły łódkę i obaliły, tak, że wyskoczywszy na nie,.[2] częścią wpław, częścią po krach na ląd się dostali.
Od wyjazdu księcia Jagna już w oknie swem nie siadywała, w innej izbie, krosien nie tykając całe dnie, pół martwa, milcząca, w kąt się zaparłszy, drzemała i marzyła. Stachowi jednemu dostać się tu było można, bo przykaz był u wrót, aby go tu puszczano.
Przyszedł więc ze swą smutną wieścią. Zobaczywszy go przed sobą, Jagna zakrzyknęła, domyślając się, iż darmo do niej przez kry na Wiśle nie przyszedł.
— Niosę wam zły gościniec — odezwał się Stach. Ot, co się dzieje. Mieszek na Kraków ciągnie, ino go nie widać.
— Pewne to? — zawołała, zrywając się.
— Jakom żyw.
Musiał jej opowiedzieć zkąd wiadomość wziął, słuchała go pobladłszy, ale wróciło jej życie.
— Niech biorą Kraków — zawołała — odbierze go im mój pan, a zdrada, w którą nie wierzył, na wierzch wypłynie!
— Co wy myślicie? — spytał Stach.
— Ja? ja miałam przeczucie — rzekła — czekałam tylko rychło li się to stanie. Na koń siądę, do Ściborzyc w lasy, nie wiem! Hreczyna mi ślij z końmi!
— Przez Wisłę, a lody?
— Powiedzcie mu, że go chcę mieć — odparła Jagna. — Wisła ta broni mnie od Mieszka, a Hreczyn przy pomocy Bożej dostanie się tu, gdy lody przejdą.