gdy na wyżki do wązkiego okna wyszedł ktoś i zagrzmiał głos.
— Precz od wrót, bo się kamienie posypią!
Pierzchnęli ci co stali bliżej i zatrzymawszy się naradzali z sobą, wyszedł znowu Serb Mucha, wielkim głosem jakby na sądy wołał albo wolę książęcą opowiadał — krzycząc:
— Książę Kaźmierz nie żyje, zamek trzeba poddać na Mieszka. Miasto otworzono — wrota dawać! — Nie chcecieli szturmu i rzezi, posłuszni bądźcie. — Otwierać!
— Miasto całe nasze! — wołał Kietlicz.
— Ziemia nasza! — dodał Bolko zdala.
Patrzący z góry, zobaczyli w tej chwili człowieka, któremu zdawna nie wiele dawano wiary i nie wielką też miał wagę, choć miejsce znaczne zajmował. Był to starosta grodzki Warsz, pokorny sługa wojewody, biskupa, wszystkich zgoła, ale lis szczwany, który tu został na starostwie z czasów Mieszka, [1] teraz znowu z nim szedł, wpródy[2] się o to zmówiwszy.
Warsza tego, Pełka z bratem byliby dawno wygnali precz, a innego na jego miejscu osadzili, ale się obu im kłaniał, pochlebiał, zaklinał się, iż pana miłował nad życie tak, że go nad miastem od roku do roku zostawiono.
Sprawdziło się co Stach powiadał.
Warsza wypchnięto naprzód dając mu znać, aby mówił i począł ku wrotom wołać:
— Miasto się poddało, bo Kaźmierz pan nasz nie żyje. W Bożej mocy żywot człowieka. Otruli pana Rusini, przyszli ludzie z obozu płacząc. Starszy brat zajmuje ziemię...
Około Kietlicza i Bolka kilkanaście głosów wtórować poczęło, że Kaźmierz nie żyje!
— Zamek zdawać! domagano się. Czekali na odpowiedź, gdy z okna odezwało się:
— Rozmowy z wami nie ma — zdala, od wrót!