Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.

Znał go dobrze, wiedział, iż do zdobycia nie będzie łatwym, tymczasem zaś kto wie, co się przygodzić mogło? Gdy mu doniesiono, że Pełka z Mikołajem zawczasu się na zamek schronili, z ust mu się wyrwało!
— Zdrada była!
Nie mówili już nic potem.
Wieczorem się obozem kłaść wojska zaczęły dokoła zamku. Stary milczał, Kietlicz pędził i gromił ludzi, wołając, aby się corychlej do szturmu sposobili. Do szturmu na ową srogą górę przygotowania nie było, a przyrządy do tłuczenia wrót, drabiny na wały potrzebowały czasu, nimby je pościągano i powiązano.
Gdy z zamku nie bez trwogi patrzano na to mrowisko ludu, co go oblewało dokoła, z dołu, z obozu spoglądano ku górze nie wiedząc jak i zkąd ją ująć? Siła ludu mogła zginąć nadaremnie przy walce, a poleżawszy głodem można było wziąć załogę. Tak radzili niektórzy, ale Kietlicz nie godził się na to, obawiając powrotu Kaźmierza, choć go dla drugich umarłym głoszono. Wiedział dobrze, iż na pierwszą wieść o zajęciu Krakowa rzuci się rycerstwo z Rusi dla odzyskania stolicy.

Mieszek nie spodziewał się ich tak rychło, ażeby Ruś w pomoc miała przyjść nie wierzył, bo ona doma zajęta była. Dzień i dwa upłynęły na wahaniu, naradach i próbach. Ttzeciego[1] o świcie, Kietlicz zamek zewsząd osaczywszy, w milczeniu wielkiem ludziom pełznąć kazał na górę, a dostawszy do parkanów, rzucić na nie nagle. Rachował, iż się tam napaści spodziewać nie będą i na zaraniu na stanowiskach nie znajdą. W ciszy i mroku poszli ludzie na górę, lecz gdy się do tynów i parkanów zbliżali, sypnęły się nagle bale gwoździste, koły, kamienie, pociski... Połowa napastników potłuczona zwaliła się w dół, pozabijana, poraniona, a reszta

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Trzeciego.