— Na to wojna! — powiadał.
A Warsz mu wtórować musiał.
— Na to wojna!
Tymczasem u starosty, jak w gospodzie, pito i jedzono od brzasku do pierwszych kurów, a choć miasto dostarczało dużo, Warsz musiał dokładać. W ostatku, zamiast wdzięczności, lada ciura zrywał się na niego, groził i od czci odsądzał.
Gdyby zamku dobyto, wszystkoby wejść w karby musiało, załoga stanęłaby na nim, a obóz się rozszedł po okolicy i zamkach. Byłby pokój. Zamek stał, we wnętrznościach swych gróźb pełen i wojny.
Co gorsza, nowemu panu i jego pomocnikom, zamiast coby miało dobrej myśli i łaskawości przybywać, — coraz tylko gniewu i złości przyrastało. Warsz nie śmiał się skarżyć nikomu, ale pożółkł z troski i zbledniał ze strachu.
Jednego wieczora, cboć[1] żadnego widomego do tego powodu nie było, dał się czuć niepokój na mieście i w zamku; ludzie z obozu biegali w różne strony, wysyłani konno i pieszo; parę oddziałów wyprawiono śpiesznie na gościńce; koło wrót miejskich powiększono straże i czujniej chodzić zaczęto, przy nowym grodzie drewnianym roiło się, brzęczało, szumiało, jak w ulu.
U starosty Warsza, mimo że stoły były jak zawsze na przyjmowanie gości gotowe, zrobiło się dziwnie pusto, muchy tylko z mis się żywiły. On sam, który tych dni częściej chodził w kaftanie i żupanie, teraz przywdział blachy, miał się w pogotowiu, jak do wystąpienia.
Po ulicach spotykając się ludzie szeptali z sobą bojaźliwie, pytając co się działo? Niewiele kto wiedział. Popłoch czuć było, lecz zkąd on szedł, co groziło? — chyba starszyzna sama była wtajemniczona. Przez część nocy widać było ognie na wałach, krzątaninę około szałasów i wozów, konie nawet z paszy nad Wisłą wszystkie pościągano.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – choć.