Ciekawsi mieszczanie, mający stosunki z ziemiany i pulkowódzcami[1], podchodzili ukradkiem do znajomych, lecz na zapytanie, co się dzieje? odpowiadano im, że nic nie wiedzą — a kazano być w pogotowiu i czujności.
Krakowianie wyciągali z tego łatwy wniosek, że jakiś, zkądś nieprzyjaciel zagrażać musiał, a któżby nim mógł być, jeżeli nie Kaźmierz i wojska jego?
Padła trwoga na wszystkich, co jawnie stronę Mieszka trzymali. Starosta Warsz posłał na zamek syna, który niedorosły był, ale roztropny, tak iż mu zawierzano, pytając Kietlicza poufnie: — Czy co groziło? Serb odparł gniewnie chłopcu, aby do licha szedł, i odprawił go z niczem.
Syna i starą żonę zostawiwszy w domu na wypadek przybycia gości, starosta niespokojny przypasawszy miecz, hełm na głowę włożywszy, mrokiem pobiegł do dworku Juchima. Tam się spodziewał najpewniej czegoś dowiedzieć. Tu, jak zwykle, długo stukać było potrzeba i opowiadać się nim wrota otwarto nie bardzo chętliwie. Puszczono starostę, który żyda zastał w izbie siedzącego nad stołem, w obu rękach trzymającego starą głowę, zatopionego w myślach.
Ujrzawszy dostojnego gościa, starzec podniósł się z ciężkością, spojrzał nań i powoli przywlókł się ku niemu.
— Co się to dzieje? nie wiecie wy? — zapytał Warsz — nigdzie nic dopytać nie mogę. Przyszedłem do was. Ludzie biegają, w obozie ruch! Co to jest?
Juchim podniósł ręce do góry i począł głosem drżącym:
— Ręka Wszechmocnego nas dotknęła! Nieszczęście nad głowami naszemi!... Zagłada czeka, śmierć, zniszczenie, zguba!
Starosta osłupiał.
— Mów! co? — zakrzyknął.
— Nie wiecie nic? Książe Kaźmierz powraca!
- ↑ Błąd w druku; powinno być – pułkowódzcami.