Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/084

Ta strona została uwierzytelniona.

— Albom ja temu winien co jest, abym odpowiadał za to co będzie? — zawołał Warsz.
— Hej, Warsz! A któż to z ziemiany siedemdziesięcią, z tą kupą warchołów się wąchał, kto im wrota otwierał? Gdybyście wy potajemnie do Mieszka nie jeździli, nie dali mu znać co gdzie stoi, nie obiecali miasta dać, nie byłoby tego co jest!
Wszyscy gorąco potakiwali, Warsz to się za włosy porywał, to w piersi bił, odskakiwał, przebiegał, a z ust wyrywały mu się niepowiązane słowa.
— No! co teraz? — naglił Soroka.
— A no, teraz — wtrącił Samko Zamiecha śmiało — coście zrobili dla Mieszka, musicie uczynić dla naszego prawego pana, nad którego my innego znać nie chcemy.
Mówicie, że miasto ocalić żądaliście? Przyjdzie Kaźmierz, to go też nie pożałuje, gdy mu bramy zamkniemy. On jak on, bo litościwy, a Ruś, którą z sobą ma, z dymem nas puści.
— Pewnie! — potwierdzili stojący za nim.
Warsz się za głowę trzymał.
— Albo ja wam bronię bramy otwierać? — zawołał — róbcie sobie co chcecie! Ja nie wiem co czynić! Ja zawsze o dobro wasze dbałem, jak o swoje, reszta u mnie była niczem. Za was i za miasto ja albo głowę dam, albo do torby przyjdę!
— Ej! ej! — rzekł Soroka. — Albo to my was nie znamy? albo to my nie wiemy, kto na czem siedzi i komu służy? Komu wy to mówicie?
Warsz załamał ręce i milczał.
Gromadka starszych stała, jak sędziowie przed winowajcą.
— Anośmy po to przyszli — rzekł Soroka — aby wam dowodnie rzec, że, chcecie wy czy nie, my panu Kaźmierzowi otworzym wrota, a przyjmiemy go jak pana naszego!
Na głowę kłamali ci co rzekli, że umarł, ino co go nie widać!