Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/085

Ta strona została uwierzytelniona.

Warsz ramionami ściągnąwszy, po namyśle przystąpił do Soroki.
— Róbcie sobie co chcecie — rzekł — ja — dobra miasta tylko pragnę. Byle mi głowy z karku nie strącili!
— Wasza głowa wasza rzecz — odparł Soroka — pilnujcie jej sobie, my mały ludek nikomu ich nie zdejmujemy ani przyprawiamy!
Postali chwilę i powolnym krokiem ku drzwiom się skierowali, za niemi kroczył aż do progu pokornie Warsz i, gdy ostatni z nich wyszedł, postawszy jak osowiały we drzwiach, powlókł chwiejąc się do izby.
Drugie kury piały. Wiosenna noc już się dalekim ku wschodowi brzaskiem rozjaśniać zaczynała. Warsz przeszedłszy się po pustej jadalni powrócił do progu i zapatrzył się w pustą ulicę. O spoczynku myśleć już nie czas było. U św. Floryana dzwonek jakiś ranny na modlitwę wołał; od strony zamku nowego słychać było głuchą wrzawę dolatującą aż tu, gwar stłumiony. Tam też nie spano. Ruch panował w obozie. W izbie światło było pogasło. Starosta oddychał rannem powietrzem, sam nie wiedząc dla czego sen go nie brał. Niepokój nim miotał. Dzień się robił coraz większy, szarzało, bielało. Od strony obozu z gwaru wyszedł tentent daleki, jakby jazda szła wolna drogą, krokiem mierzonym.
Chwilę jeszcze Warsz stał tak w progu, gdy coraz bliżej słyszeć się dał tentent koni. Ulicą postępował jakiś oddział wojska — dokąd? Chyba za miasto? Nie naprzeciw Kaźmierzowi ruszył, bo on z tej strony iść nie mógł.
Serce mu bić zaczęło, mieliżby dobrowolnie opuścić Kraków?
Warsz drzwi prędko przymknąwszy, sam za niemi ukrył się tak, aby przez szparę na ulicę mógł patrzeć.
Oddział stąpał powoli, długo nań czekać musiał. Naostatek pokazali się ludzie, których poznawał ła-