two, jako przyboczną straż książęcą, wszyscy w kolczugach, dobrze zbrojni i jednako poodziewani. Jechali z cicha, jakby miasta budzić nie chcieli, milczący, szyszakami pokryte twarze. Przodem jechał pułkowódzca, szła chorągiew zwinięta. Za oddziałem w małym przestanku, osobno postępowało kilku ludzi.
Otaczali oni jednego, w którym Warsz poznał Mieszka. Okryty popielicowym kożuszkiem na zbroję, jechał z głową na piersi zwieszoną, z brodą podpartą, którą mu część dolną twarzy zasłaniała, zasępiony, blady, straszny, jakby nie wiedział co się z nim dzieje. Nie patrzył przed siebie, patrzył pod siebie, konia nie wiódł, szedł on sam za drugiemi. Dokoła go osłaniali dworzanie, ale Kietlicza ani Bolka widać nie było. Domyślił się Warsz, że ci na nowym zamku zostać musieli.
Dwa oddziały szczupłe zamykały ten pochód smutny, jakby pogrzebowy, wśród ciszy poranku uśpionego wysuwający się z miasta ukradkiem.
Książe uchodził unosząc życie i swobodę, ale wojsko jego nie ustępowało, zamek więc i miasto z nim bronić się miało, wystawiając na zniszczenie.
Przeprowadziwszy ich oczyma, Warsz zamknął drzwi i przy nich upadł na ławę. Ze znużenia i frasunku jak był we zbroi, oparłszy się o stół, z głową zwieszoną, wpadł w sen głęboki a niespokojny.
Zbudziło go gwałtowne do drzwi dobijanie się. Zerwał się nie wiedząc już z pełna gdzie jest i co się z nim dzieje. Biały dzień jasny wpadł przez szczeliny pozasuwanych okiennic. Do drzwi wciąż szturmowano gwałtownie i głosy nakazujące domagały się wpuszczenia.
Warsz pośpieszył odryglować zasuwy i ledwie miał czas w bok ustąpić, gdy na próg wpadł od stóp do głów zbrojny Kietlicz, z oczyma zaczerwienionemi, z odgróżkami na ustach, hełm tylko co zdjęty trzymając w ręku.
Zobaczywszy Warsza ochłonął nieco, ale złość
Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/086
Ta strona została uwierzytelniona.