Niektórzy na dachy powyłaziwszy, spoglądali w ciemną jej otchłań, wypatrując tego, którego niegdyś wybawicielem zwali, i teraz go tem imieniem witać gotowi.
Cisza panowała w okolicy, tylko wprawniejsze oczy, z wierzchołka domostw, mogły dojrzeć na wschodzie, jakby bladą łunę na obłokach odbitą. Była li to jutrzenka nowego dnia czy zwiastunka pożogi i wojny?
Co się z Warszem działo nikt nie wiedział. Biegano szukając go wszędzie. Od tej pory, gdy stukał do dworku Juchima, nie widział go nikt. Kietlicz słał po niego ludzi, mieszczanie, starszyzna gromadami upominali się o niego u płaczącej żony, zaklinającej się, że nic o nim nie wiedziała. Strzęsiono dom, szopy, lochy, nie było śladu.
Co widząc mieszczanie po cichu między sobą wybrali starostę, ale o nim nie dali znać do zamku, aby Kietlicz nań nie wsiadł. Czekali jutra.
Nazajutrz rano deszcz kropił, ale słońce dobywało się z chmur, wiatr rozpędzał obłoki powoli.
Po wczorajszym popłochu oczekiwanie dłuższe, nieco uspokojenia dało. Na zamku dolnym ochłonięto ze strachu, na górnym ogarniał niepokój. Na mieście już nie wiedziano co myśleć.
Kietlicz chciał koniecznie ażeby miasto się zawarło i broniło, ale swojemi ludźmi, za mało ich mając, osadzać go nie mógł. Posłano do ziemian, którzy obiecywali stawać z Mieszkiem i wprowadzili go do Krakowa; teraz ich już widać nie było. Nie odmawiali posiłków, obiecywali się zwołać, pogotowiu nie było nic.
Siedzieli po gródkach, patrząc co Bóg da.
Kietlicz się i na nich odgrażał straszliwie, ale odgróżki szły na wiatr.
Dzień cały znowu upłynął przy wzrastającym niepokoju. Chociaż wiadomość o zbliżającym się z Rusią Kaźmierzu pewną była, bo ci co ją przynieśli na
Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.