mać już było trudno, tak się rwali na gród dolny. Oblężeni domyślając się, iż pod parkany ogień podłożyć mogą, aby ich wykurzyć ze wnętrza, nocą koły i drzewo darnią i ziemią pookładali, wodą oblewali; sposobili się do wściekłej obrony. Lecz, łatwo przewidzieć było, że bez silnej odsieczy nie długo się w słabych okopach potrafią utrzymać.
Odgrażali się mściwi Kaźmierza pułkowódzcy, iż noga z tych co na gródku się zamknęli nie ujdzie. Opasano ich gęstemi zapasy dokoła, nigdzie wyjścia nie zostawując, ani nadziei przerznięcia przez oblegających. Jedna tylko strona, do Wawelu przylegająca, objętą być nie mogła, ale z tej spodziewano się wycieczki wojewody, który na hasło czekać musiał, aby razem z Kaźmierzem rzucić się na Bolka i Kietlicza.
Przygotowań żadnych do szturmu nie potrzebowano, ani taranów do bicia zasieków, ani wież, ani drabin. Okopy świeże nie wysokie, parkany były nierówne, bramy drewniane.
Jeszcze się Kaźmierz ociągał z daniem znaku do rozpoczęcia walki, gdy rycerstwo już cisnęło się na wały, tak że wstrzymać je było trudno. Jeszcze raz, unikając krwi rozlewu, książe chciał posłać do oblężonych, aby się dobrowolnie poddali.
Sprzeciwiano się temu, Kaźmierz obstał przy swojem.
Wyprawiono Sieńca, śmiałego człeka i wymownego, z gałęzią zieloną. Ten zaledwie ku bramie się zbliżył trąbiąc, gdy na wyźkach[1] kilkunastu zbrojnych się ukazało, między któremi łatwo po szerokich ramionach i głowie dużej na krótkim karku Kietlicza poznać było można. Nie dano się Sieńcowi z poselstwa wyspowiadać, gdy kilkanaście bełtów z kusz puszczono na niego, a jeden tak nieszczęśliwie padł, że mu kaftan pod ręką przebiwszy i pod blachę trafiając, w samo serce ugodził.
Sieniec tylko ręką się za piersi chwycił i na
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wyżkach.