Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

wybiegło mu się przypatrywać, mieszczanie choć się o siebie lękali, wytrzymać nie mogli po domach. Tłum ich zdala stał ogromny, ręce podnosząc, krzykiem swoim posiłkując, rwąc się, jakby chciał też iść do boju, choć tam i miejsca już nie było, bo zamek opasywało wojsko i Ruś, tak, że sami się dusili oblegający.
Stojący dalej przez głowy swoim strzały miotali, wytrzymać nie mogąc, ażby na nich kolej nadeszła. Za wrzawą nic słychać nie było, nawet dzwonów, w które po wszystkich kościołach uderzono, gdzie się duchowieństwo za powodzenie oręża Kaźmierzowego modliło.
Stach był w tłumie na przedzie i szczęśliwie dotąd od kłód i kamieni się ochroniwszy, oszczep i miecz dobrze już okrwawił, sam nie wiele potłuczony.
W pierwszej chwili zdawało się, że bitwa potrwać długo nie może, a w jednej godzinie wszystko skończy; upłynęło ich trzy, a nigdzie parkanu nie złamano; Kaźmierzowi, którzy zrazu parli się z wielką zapalczywością, ostygli znacznie, ludu straciwszy dużo, a Kietliczowi nabrali ducha, kilka razy odparłszy szturm.
Trupa na wałach, przygniecionego belkami, zabitego kamieniami, rannych od strzał leżało mnóstwo na wałach — część ledwie ściągnięto w dół, aby drogę oczyścić.
Spodziewano się, że oblężonym posiłków zabraknie, ale zawczasu przygotowani, nie szczędzili ich i coraz gęściej sypali. Zaczynano się obawiać, aby w jedną rzucając się stronę, Kietlicz nie przebił i nie uszedł ze swemi.
Zagrzewali więc pułkowódzcy ruscy i swoi, coraz nowe prowadząc oddziały na słabsze miejsca, lecz nigdzie się wedrzeć do środka nie udawało. Widząc to Stach począł nawoływać, aby ogień podłożyć pod parkany.