Nikomu jednak nie chciało się miecza na żagiew mieniać, a niektórzy wyśmiewali doradzcę.
Zebrał z trudnością Stach małą gromadkę, która mu się namówić dała, aby głownie przenieść z bliższych domostw, susz i smołę. Nie rychło udało się naniecić ognisko pod drewnianą ścianą, z którego dym buchnął kłębami. Stach upatrzył miejsce, gdzie dla wysokiego parkanu mniej ludzi było, drabiny kazał nieść i pęk smolnych pochodni ująwszy.[1] nie czekając na drugich, z niemi się na zasiek drapać począł tak zręcznie i pośpiesznie, iż na wierzch się wdarł, nim się opatrzono... Pochodnie zapalając, ciskać wnet jął na dachy do środka, sam wołając:
— Gore!!
W istocie dachy dranicowe poczynały się palić, ale więcej dymu na zamek szło z dołu od kupy chróstu pod parkanami podłożonej... Dym i wrzask spłoszyły z tej strony Mieszkowych, którzy cofać się zaczęli i uciekać, powtarzając — Gore!
Po całym zamku wołanie — Gore! się powtarzało — Gore! Gore!
Ci, co śmierci w boju się nie lękali, ulękli się, aby ich żywcem nie spalono. Parkan z jednej strony gorzał, na dachach płomienie błyskały — trwoga ogarnęła oblężonych. Kaźmierzowi w tej chwili napadli ze wszech stron i wrota wielkie, bronione słabo — wyłamali. W kilku miejscach tyny pod naciskiem ich powaliły się.
Co się tam działo w tem zawarciu ostatniem, opowiedzieć trudno.
Rzeź się poczęła bezlitośna, wiązanie, bicie — pogonie. Dokoła stał lud tak ściśnięty, że nikt uchodzić nie mógł; kto się jednemu z rąk wyśliznął, wpad[2] na oszczep drugiego. Wielu na ziemię waliło się, udając zabitych, chowając między trupy, tych tratowano i gnieciono, aż gdy z nich dech się dobywał ostatni, dobijającego trup ów za nogi chwytał, kąsał, obalał i słał drugim pod stopy.