Komora stała we mroku, okna były pozasuwane i dojrzeć tu nie mógł nic jeszcze Wichfried, gdy z kąta głos, wymawiający imię jego, oznajmił, że Dorota tu była. Jej to był głos, choć osłabły bardzo i zmieniony. Nie rychło, przystąpiwszy bliżej zobaczył ją na łożu leżącą, bladą, wychudłą, z oczyma tylko błyszczącemi jak dawniej. Włos rozpuszczony, poplątany, w nieładzie spada[1] na ramiona jej, których kości z pod skóry zżółkłej wystawały.
Gdyby nie ten głos i oczy, nie poznałby był jej może, nie śmiał zapytać, co się z nią działo.
Wdowa dysząc gorączkowo nie mogła się zebrać na słowo.
— Jakżeście się potrafili ocalić od braci? — zapytał.
— Cudem! — odparła cicho Dorota. — Uciekłam zawczasu z domu! Widziałeś co z niego zrobili! Odarli mnie, zniszczyli. Czatowali tu azali nie wrócę, alem była dobrze ukryta!
O! tak! dobrze! o chlebie i wodzie, na wyżkach, na zgniłem sianie, przez szczeliny dachu patrząc na miasto w wiecznej obawie, aby mnie i tam nie pochwycono...
Patrz, co się stało z Dorotą. Skóra i kości! Głód, niepokój, niewczasy, zimne noce, choroba. Jedna stara Czechna miała litość nademną, żywiła mnie, leczyła jak mogła... Bez niej umieraćbym musiała.
Rozpłakała się i wnet z żywością niewieścią a dziecinną — poczęła:
— A! to nic, przeszło wszystko, siły mam jeszcze! To nic! odżywię się, spocznę. Krasa moja powróci! Czechna ma na to sposoby. Nie opuszczajcie Doroty, mówcie księciu niech zdrajców braci ukarze... Niech gardła dadzą! Oni nań zbierali ziemian, oni knuli z Mieszkiem. Niech gardła dadzą!
Zaczęła łzy znowu roniąc nad sobą, a usta się jej nie zamykały. Wichfried patrzał i słuchał z politowaniem.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – spadał.