Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ocaliliście nic z tego, coście mieli? — spytał.
— Ani jednej sukni, ani jednego łachmana — mówiła wdowa. — Leżę na barłogu... Zlitujcie się nademną, ratujcie!
Zmieniła znowu tok rozmowy.
— O, bylem spoczęła, Dorota znowu piękną będzie! — wołała gorączkowo. — Zobaczycie! Życie jeszcze w sobie czuję, wszystko powróci. Książę też powrócić mi musi, albo żyć nie będę!
Plotła tak długo, aż niemiec się w końcu obiecując pomoc oddalił. Wróciwszy na zamek, przy pierwszej zręczności szepnął księciu o losie Doroty, litując się nad nią. Kaźmierz prosić się nie dając odesłał do skarbnego, aby dom i ją zaopatrzono, ale słuchać nie chciał i imienia nawet nie wymówiwszy, odwrócił się. Wspomnienie nawet było mu przykre, wstręt i srom malował się na twarzy.
Wichfried sam też wysławszy co dla niej zyskał, nie śpieszył do Doroty. Kilka tygodni upłynęło nim wezwany przez sługę, którego wdowa umyślnie wysłała, niemiec niechętnie dosyć powlókł się do jej dworu.
Tu nowe go czekało zdumienie, domostwo odzyskało jeśli nie dawną swą świetność, przynajmniej pozór, zamożności pańskiej.
Ślady zniszczenia zupełnie zatarte zostały. Wichfried wchodził do wielkiej izby rozpatrując się ciekawie po niej, gdy z drugiej wdowa wybiegła na jego spotkanie.
Nie była to już owa piękność dni dawniejszych jasna i ciągnąca oczy, ale niewiasta jakaś inna może do życia już wrócona, wdzięczna, uśmiechnięta, wesoła... Trochę schudzona, zdawała się jakby odmłodzoną, oczy jej jaśniały znowu, płeć odzyskała świeżość i rumieńce. Suknia jedwabna okrywała ją, miała już pierścienie, łańcuchy i ochotę, a odwagę do życia.