Bolko widział, jak z nich odgrzebywano jeszcze co warte było zachowania, jak zdala niedopalone drzewo parkanów dźwigano na górę i pokrywano niem trupy, na które rzucano chrust suchy wiązkami.
Jeńców zaczęto spędzać precz potem, i stracił ich z oczów, tylko trupy zostały. Patrzał jeszcze na to miejsce pamiętne sobie, odgadując gdzie stał, kędy padł, gdy dym począł się wznosić miejscami i otaczać trupów pagórki. Pod ściany drewniane podkładano żagwie wszędzie. Gdzieniegdzie błyszczały ogniki, z innych kłębiły się gęste dymy i zwolna podnosiły do góry. Zdala posłyszał dochodzący trzask płonących bierwion smolnych, dranic z dachów upadłych i parkanów. Płomię rozlewało się, biegło ku sobie, chwytało się — i wkrótce cała przestrzeń, którą zamek zajmował, stała kotliną ognistą.
Gród i trupy razem ogień miał pożreć. Dokoła stojące gromady podrzucały chrustu i suszy, pilnując, by się ogień dalej nie szerzył. Powietrze było spokojne, dym rozpływał się i unosił do góry słupy ogromnemi. Co gdzie stało jeszcze, waliło się z łoskotem, od dołu podgorzawszy, iskry podskakiwały do góry i gasły w powietrzu.
Kiedy niekiedy podmuch lekki wiatru odwiał dym, odrzucił zasłonę siną i ciała poległych widać było piekące się w ogniu, zczerniałe. Okopy rozrzucali jeńce, nie miało pozostać ni śladu walki braterskiej.
Gdy z jednego okna Bolko spoglądał wzdychając nad losem ojca i swoim, z dwu innych szeroko roztworzonych przyglądali się pożarowi siedzący na radzie: Kaźmierz, biskup Pełka, Mikołaj wojewoda, Goworek, Jaksa i kilkunastu starszyzny.
Nieco na uboczu siedział kniaź Roman, jakby do narady mięszać się nie chciał, uśmiechał się pożarowi.
Biskup pilno badał twarze księcia, brata swoje-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.